Czytam akurat książkę Davida Graebera (rocznik 1961, anarchista, antropolog kulturowy, doktorat, pracuje jako profesor antropologii na London School of Economics) pod tytułem „ Praca bez sensu. Teoria” (tyt. oryg. „Bullshit jobs: a theory”). Bardzo ciekawe poglądy. Polecam wszystkim, którzy chcieliby się przekonać, na czym konkretnie polega ten „uniwersytecki marksizm kulturowy”, którym tzw „prawica narodowa” u nas dzieci straszy.
Wracając do tematu. Znalazłem tam ciekawy fragment dotyczący tego, czym staje się powoli praca programistów (cytat z książki: „Praca bez sensu. Teoria” David Graeber):
O ile dwie dekady temu firmy odrzucały oprogramowanie open source i rozwijały zasadnicze technologie we własnych zespołach, o tyle dzisiaj korzystają z open source w ogromnej mierze, a developerów zatrudniają niemal wyłącznie w celu prowadzenia prac interwencyjnych i łatania dziur w rozwiązaniach, które otrzymują bezpłatnie.
Sprowadza się to do tego, że ludzie w godzinach pracy wykonują niesatysfakcjonującą pracę łataczy, a po godzinach, w nocy, siedzą nad kluczowymi technologiami dla satysfakcji.
Prowadzi to do ciekawego efektu zaklętego kręgu – ponieważ ludzie decydują się pracować nad głównymi technologiami za free, żadna firma w nie nie inwestuje. Niedoinwestowanie oznacza, że kluczowe technologie są często niewykończone, nie zbywa im na jakości, mają sporo niedoróbek, błędów i tak dalej. To z kolei wytwarza zapotrzebowanie na pracę naprawczą i rozpowszechnienie posad, na których łata się te dziury.
Przypuszczam, że te same procesy będziemy obserwować też w innych branżach. Na przykład jeśli ludzie będą się zgadzać, żeby pisywać bezpłatnie newsy do gazet, przestanie się płacić profesjonalnym dziennikarzom. Zamiast tego pieniądze przekieruje się do branży PR i reklamy. W ostatecznym rozrachunku jakość newsów ulegnie pogorszeniu przez brak finansowania.
Czy macie własne obserwacje z tego sektora? Faktycznie jest tak, że coraz więcej zadań programistycznych polega na dopieszczaniu gotowców open source a nie na tworzeniu nowych bytów programistycznych?
Ten Pan przesadza. Duże projekty opensource najczęściej finansowane są z pieniędzy firm zainteresowanych tym kodem, a jeśli nawet nie, to oddelegowują do pomocy w takich projektach swoich pracowników, ale w jakimś małym stopniu pewnie to tak wygląda jak zarysował, bo przecież dzisiaj nikt nie pisze programów od zera, tylko podpiera się gotowymi bibliotekami, najczęściej otwartymi
Ciekawy temat do przemyślenia. Jeśli są tutaj programiści z większych firm, to może napiszą jak to u nich wygląda.
Biblioteki, frameworki etc - dokładnie Swoją drogą, tutaj chodzi o proces, który zaszedł w ciągu ostatnich 20 lat i zapewne nadal trwa. Ciekawy jestem, gdzie będziemy za 20 lat?
Hmm, widzę tutaj sprzeczność - jeśli wszystko będzie open source, to i praca będzie bezpłatna. Krocie będą zarabiać magicy od PR, którzy będą przekonywać programistów do pracy w ramach wolontariutu
Januszku - ja tam jestem słaby w te klocki, ale oprogramowanie open source to fajna sprawa i ciekawe narzędzia wymyślone i utworzone przez tzw. społeczność non profit, albo za datki na szczytne cele.
No i teraz kolej rzeczynawiście* - na rozwijanie oprogramowania open source. Oprogramowanie, to narzędzia, czasem narzędzia do narzędzi, i w tym rzecz, że w sensie utworzenia, ich doskonałość i ograniczenia się nie zmieniają, ale już zawartość dodana zmienia się i rośnie, i to w lawinowej masie. Można widzieć góry, a ja to widzę wulkany. Ani czcionki w libre office nie wypiękniały - ot przybyło wiele funkcji przydatnych i gowno przydatnych, cech reklamowych, śledzących itp. Do tego jeszcze biznes w tym dłubie, mógłby sobie nowatorszczyć, a amatorszczyzny się ima.
Może wiesz Januszku, czy aby agent DP jest wolnym oprogramowaniem, bo społeczność go urodziła dla biznesu, czy splagiatowała ku dręczeniu konsumentów?
Dlaczego praca nad open source miałaby być bezpłatna? Klepacze np. kernela Linuksa myślę, że trzepią niezłe pieniądze.
Całego kodu nigdy nie będzie można otworzyć ze względu na różne tajemnice handlowe etc. ale większość powinna być, np. wszelakie zamówienia publiczne, oprogramowanie dla szkół, urzędów itd.
Teraz jeszcze przyszedł mi jeden zarzut odnośnie tego tekstu do głowy. Nie rozumiem, na jakiej podstawie autor zakłada, że kod pisany po godzinach, hobbystycznie jest gorszy od tego pisanego na akord w pracy, nawet jeśli to ci sami programiści. Dla mnie absurdalny argument.
Źle napisałem, to nie są rozważania autora. Autor stara się znaleźć ogólne wyjaśnienie całego zjawiska. Natomiast same opisy i konkretne przykłady ilustrujące, na czym polega “Bullshit Jobs” to jest to, co inni ludzie opowiedzieli. Ten tekst o open source to cytat z jakiegoś programisty. Poniżej inny przykład (to także odpowiedź na argument @Bogdan_G, że nie jest mocny w te klocki programistyczne), od faceta, któremu na imię Kurt, który pracuje jako kontraktor dla firmy informatyczno-logistycznej, która jest kontraktorem dla niemieckiej armii (cytat z książki: „Praca bez sensu. Teoria” David Graeber):
Kurt pracuje dla podwykonawcy świadczącego usługi wobec niemieckiej armii. A raczej… tak naprawdę zatrudnia go podwykonawca podwykonawcy podwykonawcy niemieckiej armii. Oto, jak opisuje swoją pracę:
Bundeswera ma umowę z podwykonawcą, który obsługuje ich IT. Ta firma od IT zatrudnia podwykonawcę, który zajmuje się jej logistyką. Firma logistyczna zatrudnia podwykonawcę od ich spraw personalnych, który zatrudnia mnie.
Powiedzmy, że żołnierz A przenosi się o dwa pokoje dalej w tym samym korytarzu. Zamiast po prostu przenieść komputer, musi wypełnić formularz. Podwykonawca odpowiedzialny za IT otrzymuje formularz, jej pracownicy go czytają i zatwierdzają, po czym przekazują go do firmy logistycznej.
Firma logistyczna musi następnie zatwierdzić przeprowadzkę w obrębie korytarza, a do realizacji wezwie nasz personel. Pracownicy biurowi mojej firmy robią następnie, co do nich należy, po czym kolej na mnie. Dostaję e-maila: „Bądź w koszarach B o godzinie C”. Zwykle te koszary są oddalone o sto do pięciuset kilometrów od mojego domu, więc wynajmuję samochód. Biorę samochód z wypożyczalni, jadę do koszar, zgłaszam dyspozytorom, że dotarłem na miejsce, wypełniam formularz, odłączam komputer, pakuję go do pudła, zapieczętowuję pudło, potem facet z firmy logistycznej przenosi pudło do pokoju obok, gdzie ja odpieczętowuję pudło, wypełniam kolejny formularz, podłączam maszynę, dzwonię na dyspozytornię, żeby zgłosić im, ile czasu zajęło mi zadanie, zbieram kilka podpisów, jadę moim wynajętym wozem z powrotem, wysyłam dyspozytorowi list z całą papierkową robotą, po czym inkasuję zapłatę.
Tak więc po to, żeby jeden żołnierz nie musiał pokonywać pięciu metrów z komputerem, dwóch ludzi przez w sumie sześć do dziesięciu godzin musi wypełnić około piętnastu stron makulatury i zmarnować dobrych pięćset euro z kieszeni podatników.
Z przypisu wynika, że to jest przykład zaczerpnięty z POSTU na forum liquidlegends.
Porzuconymi projektami open source - piekło jest wybrukowane.
Nastaje era ciężkiego internetu - buldonetu korporacyjnego.
Aktywiści - pora włazić na drzewa!
Nie mam teraz czasu na pisanie wszystkiego, co chciałbym (“to po co w ogóle piszesz?” ), ale temat jest naprawdę ciekawy, więc…
I tak powinno być, że wcześniejsza praca ma służyć następnym. To można, a wręcz trzeba, rozszerzyć na inne dziedziny. Cała historia życia na Ziemi, w tym (co oczywiste) również ludzkości opierała się na tym, że jedni czerpali z odkryć drugich, ich sukcesów i porażek. Cała nauka (np. matematyka czy fizyka) opierała się na tym, że ktoś coś wymyślił, odkrył, więc następny mógł już iść dalej, a nie odkrywać wszystko od nowa.
Niestety od pewnego, nie tak krótkiego już, czasu, odkrycia i pomysły i idee jednych są patentowane, aby inni nie mogli z nich skorzystać i musieli sami wymyślać wszystko od nowa, ale inaczej, bo drugi raz tak samo wymyślić nie wolno, bo to co opatentowane, to zastrzeżone.
Dlatego idea open source jest dobra, można nawet powiedzieć, że jest dobrowolnym powrotem do tego, co kiedyś było oczywiste.
Papierologia i kwitologia (dawniej mówiono po prostu biurokracja) wchodzi wszędzie, w polskiej armii również, z taką siłą, że w zasadzie prawie kompletnie gubi się cel działań. Ważne aby w papierach wszystko się zgadzało, a to co fizycznie trzeba zrobić, to jest na samym końcu. Niestety.
Ale od niepamiętnych też czasów większość odkryć była objęta tajemnicą - cechu rzemieślników czy królestwa. Większość wynalazków została upowszechniona przez szpiegowanie i kopiowanie czyichś rozwiązań - a nie było upublicznianych przez twórców pro publico bono. Przez to wiele dawnych odkryć zaginęło wraz z ostatnimi ludźmi którzy znali tę technologię - np. stal damasceńska, grecki ogień itd. Możemy się tylko domyślać co wchodziło w ich skład, możemy próbować podrobić technikę, ale pewności mieć nie będziemy.
To oczywiście prawda, ale wtedy można było samemu na dokładnie ten sam pomysł (np. skład) wpaść i nikt nie czynił zarzutów, że “to mój pomysł był, tobie nie wolno tego samego wymyślić”.
Oczywiście wielu nie dzieliło się swoimi pomysłami i sami robili to, na czym zarabiali, ale podejrzenie jak ktoś inny robi i zastosowanie tego samego było jak najbardziej naturalne.
Wielu naukowców dzieliło się swoimi odkryciami i do głowy nawet im nie przyszło, aby innym zabraniać używania tego, co oni odkryli. Dziś na szczęście też są tacy. Ale są i tacy, którzy patentują wszystko, w tym formuły chemiczne, czy zabawę z kotem za pomocą wskaźnika laserowego (autentyk - https://patents.google.com/patent/US5443036).