To ja Wam, Młodzieży, historyjkę z czasu, kiedy Was w większości na świecie nie było, a ja już byłem starszy, niż Wy teraz :lol:
Los mnie przywiódł w 1990 z powrotem do Polski. Prowadziłem małą firmę importującą do Polski mydło i powidło, głównie z Niemiec, Włoch i Austrii. Rzecz jasna obrót odbywał się wyłącznie gotówkowo, czyli - jechałem do Cieszyna, tam czekałem na dostawcę, opłacałem mu cargo, sobie cło, po przeładowaniu na moją beczkę albo najętego tira jechałem do umówionych hurtowni z dostawą. Cała zabawa polegała na tym, że obracałem nie swoją kasą, tylko otrzymaną od odbiorców, bo moja poszła na dom, na rozkręcenie firmy itd. Pojechałem we wrześniu 1990 po towar, pieniążki miałem w saszetce pod siedzeniem samochodu - niewielkie :oops: - ni mniej ni więcej tylko 273.000$.
Po drodze- mając zapas czasu zatrzymałem się jeszcze u Pana X. w C. i od Niego pojechałem na Bielsko. Po dojechaniu na przejście okazało się, że nie mam saszetki. Co wtedy czułem - łatwo się domyśleć. Poleciałem na strażnicę żeby dzwonić do wspólnika, podobno kolorek miałem mw. taki:
Na strażnicy - zanim się odezwałem, Pan WOP-ista zapytał się, czy nazywam się … . Kiedy potwierdziłem poinformował, że dzwonił na przejście Pan X. z C. i kazał czekać, bo już do mnie jedzie.
Ten Arcyporządny facet przywiózł mi saszetkę z forsą, która jakimś cudem wypadła mi z samochodu.
Pomyślcie, co za uczciwy i wspaniałomyślny człowiek - nie łączyły mnie z nim interesy, prawie się nie znaliśmy. Zresztą mi powiedział - “Panie, jakby to były mniejsze pieniądze to bym pewnie się złamał, ale taki pieniądz!”.
Pan X. z C. zmarł w 2001 roku. Od 4 lat jeżdżę do C. na 1 listopada. A com przeszedł w drodze na strażnicę w Cieszynie, to możecie się domyślać.